Ciężko mnie nazwać fanem Beyonce, bo z jednej strony podziwiam jej niezaprzeczalny talent, a do kilku jej przebojów regularnie poniewieram się na parkiecie, a z drugiej czuję jakiś wewnętrzny sprzeciw, gdy czytam, że jest jakimś szczególnym objawieniem czy muzyczną rewolucjonistką na miarę największych ikon ostatniego stulecia. Nie da się jednak ukryć, że w ostatnich latach popularna Queen Bee wypracowała po mistrzowsku umiejętność skupienia na sobie całej uwagi w momencie, gdy tylko tego zażąda.
W ostatnią sobotę znów byliśmy świadkami takiej komendy. Na amerykańskim HBO odbyła się premiera drugiego już „wizualnego albumu” gwiazdy zatytułowanego „Lemonade”. Godzinny materiał być może nie przyciągnął imponującej liczby telewidzów, bo przed ekranami zasiadło zaledwie, plus minus, 800 tysięcy osób, ale kontent płyty sprawił, że będzie ona gościć na językach jeszcze przez długie tygodnie. Beyonce dostała bowiem garść cytryn w postaci niewiernego męża i postanowiła zrobić z nich tytułową „Lemonade” czyli opowieść o zdradach, dziwkach, przebaczeniu i nadziei na to, że najpopularniejsze małżeństwo show-biznesu jednak da się uratować.
Sam koncept jest nijak oryginalny, bo zdecydowana większość popowych artystów decyduje się na egzorcyzmowanie prywatnych demonów za pośrednictwem swoich piosenek, ale mało kto do tej pory odważył się na tak bezpośrednie podejście do sprawy. Ile w tym wyrachowania i biznesu, a ile prawdziwej chęci przeżycia tego mitycznego katharsis? Odpowiedzi na to pytanie nie ma i nie będzie, co dla mnie jest najciekawszym aspektem najnowszego projektu. O muzyce nie chcę się rozpisywać, bo po pierwsze, nie są to do końca moje klimaty i próżno tu szukać czegoś, co by mnie porwało, a po drugie sama Beyonce decydując się na tak publiczne pranie brudów wcale chyba nie chce, żeby o muzyce mówić. Bynajmniej nie w pierwszej kolejności.
Kluczem do zrozumienia rozgłosu towarzyszącego tej płycie jest absolutnie genialna strategia marketingowa, którą piosenkarka od kilku lat pieczołowicie realizuje. Dokładnie dwa lata temu pojawiły się pierwsze doniesienia o tym, że w jej małżeństwie z Jayem-Z nie dzieje się najlepiej, a katalizatorem była słynna bójka w windzie po gali MET, gdy raper dostał ostry wpierdol od siostry Bey, Solange. Gwiazda wydała potem lakoniczne oświadczenie, w którym zapewniła, że przecież jak każda gorącokrwista rodzina, lubią czasem rzucić się na siebie z łapami, ale tak naprawdę wszystko jest okej. Innego zdania była amerykańska prasa, która rozwodziła Beyonce i Jaya-Z już kilkukrotnie. Ona sama zaś zamilkła i nie udzieliła od tamtej pory żadnego wywiadu, co jak na standardy jakiegokolwiek show-biznesu, jest rzeczą wręcz abstrakcyjną. Niema diwa komunikuje się ze światem tylko poprzez starannie wyreżyserowane obrazki zamieszczane na portalach społecznościowych, z których każdy doskonale koresponduje z plotką będącą na tapecie danego dnia/tygodnia/miesiąca. A teraz również za pośrednictwem „Lemonade”, gdzie bez ogródek śpiewa o zdradach, o których gazety rozpisywały się już od lat. Zostawia jednak wygodną przestrzeń do interpretacji, bo przecież nie padają żadne konkretna nazwiska, to może być tylko literacka fikcja, sprytna manipulacja opinią publiczną i zabawą plotką, która żyje własnym życiem, a teraz być może dostaje stempel autentyczności od głównej bohaterki. Być może.
To instrumentalne podejście do własnej twórczości budzi wiele wątpliwości. Nie można przecież nikomu zarzucić, że opowiada swoją historię na płycie czy w wideoklipie zamiast spowiadać się tabloidom. Jednak lekkość z jaką robi to Beyonce każe się zastanawiać, czy to po prostu nie kolejny PR-owy trik, a „Becky with the good hair” z utworu „Sorry” to nie kochanka Jaya-Z, a tylko łakomy kąsek rzucony internautom, którzy zdemaskowanie tożsamości Becky potraktowali jako zadanie do wykonania i w służbie swojej królowej trollują codziennie kolejne lafiryndy na Instagramie, wklejając im w nieskończoność cytrynki i pszczółki. Nie jest też niespodzianką to, że tak nieprawdopodobny rozgłos ma swoje odzwierciedlenie w tym, na czym Queen Bee zależało najbardziej czyli sprzedaży – „Lemonade” debiutuje na #1 w USA i UK, a przewidywany zysk z trasy „Formation” uplasuje ją w ścisłej czołówce najbardziej dochodowych tournee tego roku. Not bad, not bad.
Do autentyczności Beyonce mogę podchodzić z ogromną rezerwą, ale mój nieskończony podziw zawsze będzie budzić jedno: wydawałoby się, że jest gwiazdą, o której wiemy wszystko i która sama to wszystko pokazała. Ostatecznie jednak wciąż okryta jest tajemnicą, ogrom niedopowiedzeń dotyczących jej życia czy faktycznego wkładu w swoją twórczość niezmiernie ciekawi. I ona może mnie wkurwiać swoją sztucznością i wyrachowaniem, ale koniec końców, bardziej fascynuje i właśnie ciekawi…
Beyonce nie udziela wywiadów od lat, tak fyi panie blogerko. I raczej w jej przypadku warto skupić się na muzyce, a nie jak u twoich przyjaciółek – na tle.
Muzyka na Lemonade jest zadna, a wcale nie jestem fanka „skocznych rytmow” bo slucham jazzu, bluesa, lirycznego rnb czy soulu, kocham rowniez baardzo umuzycznione lata 80te i naprawde, plyta Beyonce jest muzycznie bardzo slaba. Zreszta, gdyby komukolwiek w tym przypadku zalezalo na muzyce to teksty mialyby zgola inny wydzwięk.
Lubie ja, ale irytuje mnie to wystawianie jej na piedestal jak nadczlowieka czy nadartyste. Sorry, ale ona nawet nie jest kompozytorem wlasnych piosenek, wszystko robi za nia ktos, ona tylko odspiewa i odtanczy, wezmie gruby hajs, powie ze sceny ze kocha widownie i leci na Hawaje.
Rihanna wydala duza lepsza plyte i mimo, ze za nia z kolei osobowosciowo i wizerunkowo nie przepadam to plyta jest swietna, nie bazuje na wywlekaniu brudow, w przeciwienstwie do Lemonade, ktore jest szare, nijakie i naprawde nie znam osoby, ktorej ten album by sie podobal, a przesluchalo go sporo osob z mojego otoczenia na Tidalu.
LEMONADE to jej najlepsza płyta i nie mam pojęcia jak można ją porównywać do płyty Rihanny, owszem Anti jest świetna ale to wszystko było. Beyonce jest współautortką tekstów, sama ich nie tworzy, to fakt. Chciałbym tylko zauważyć, że żadna płyta nie brzmi tak samo, głównie dzięki temu, że tworzy z rożnymi ludźmi, wszędzie szuka inspiracji. Ciężka praca, tworzenie zasad oraz ich łamanie. Nie musi robić kilku miesięcznej kampanii promującej jej płytę, wystarczy, że po prostu ją wyda niezapowiedzianie i juz jest to hit. Piosenki są świetne, prawdziwe i każdy z pewnością znalazłby cos dla siebie. Jej trasy koncertowe są niesamowite (byłem na dwóch) – niezapomniane doświadczenie. Wiem, że już nigdy nie bedzie tak niesamowitego artysty i jestem dumny, że żyje w czasach kiedy tworzy Beyonce. A jeśli chodzi o to, że muzyka jest słaba to totalnie się z Tobą nie zgadzam. Wszystko jest proste jak budowa cepa jeśli chodzi o linie melodyczną, jeden schemat przewijający się przez całą piosenkę, ale nie wiem czy zauważyłaś, że to głos Beyonce nadaje rytmu, buduje atmosferę i jest tam numer 1! Dla mnie BEYONCE była i pozostanie najlepszą artystką wszechczasów, nadczłowiekiem i osobą która jest dla mnie najwiekszą inspiracją?
A co myslisz o videoclipie samym w sobie, choc chyba lepiej nazwac to filmem? Jak dla mnie geniusz montazu, kostiumow i zabawy ujec. A dla Ciebie?
Wizualnie to jest mistrzostwo i sam album wkomponowany w obrazek ma większy sens niż słuchanie go oddzielnie. Jeśli chodzi o Beyonce to bardzo cenię jej podejście do detalu, tam zawsze dużo się dzieje i nacisk na szczegół jest super. Jak za starych dobrych czasów, kiedy klipy były krótkimi filmami 🙂
Piotrek, mam pytanie. Z czego jest ten gif różowy? Oglądałam Lemonade i pokochałam 6 inch więc teledysk znam na pamięć. Ale tego ujęcia nie pamietam. Przynajmniej w mojej wersji filmu go nie było. Pomożesz? Wiesz, skąd masz tego gifa?