Nie ma co narzekać, polska muzyka jest naprawdę w najlepszej kondycji od lat. Mamy artystów, którzy posiedli magiczną umiejętność schlebiania masowym gustom bez jakościowych kompromisów, jest cały zastęp radiowych gwiazdek i popowych przebojów, ikony lat minionych fajnie eksperymentują, scena hip-hopowa rozpruwa liczniki w sieci, a sukcesy wszystkich wyżej wymienionych pozwalają nawet przełknąć popularność Sławomira i innych polo-śpiewaków. A dzieje się dobrze nie tylko na tej pierwszej, najbardziej komercyjnej linii frontu, ale i nieco głębiej, więc warto poszperać w sieci i wydobyć trochę perełek. Ja wyłowiłem trzy i oto szybka prezentacji w kolejności alfabetycznej:
Alternatywa może być sexy, zarówno w obrazie, jak i dźwięku. Decadent Fun Club to czterech piekielnie zdolnych chłopaków – każdy z nich ma swoją muzyczną przeszłość (frontman – Paveu Ostrovsky – to sensacja jednej z edycji „Mam Talent”), a razem proponują dekadencką (musiałem) wycieczkę po 80’s-owych brzmieniach ze szczyptą nowoczesności. Wypuścili do tej pory cztery single, każdy z nich okraszony wysmakowanym teledyskiem. Bawią się formą i w studiu nagraniowym, i na planie. Łapcie mój ulubiony kawałek i zostańcie z nimi na dłużej, bo płyta w drodze!
Endy to jest kozak, bo śpiewa, gra i jeszcze poczucie humoru ma, więc bozia ewidentnie obdarowała tutaj za mocno (mnie, jak widać, tylko w skillu do rymowania). Pod koniec zeszłego roku ukazał się jego debiutancki album o wdzięcznej nazwie „GTFO” i tutaj artysta prezentuje dumnie swój pełny wachlarz – mamy zadziorną elektronikę, trochę nas podrapie po uszach, gdzieniegdzie przebije się romantyzm, ale ten fajny, niepolskokomediowy. Wszystko jednak skleja się w jedną całość, bo czuć tu rękę i głos świadomego twórcy, który już nie szuka, bo znalazł swój styl i brzmienie. Ja mam słabość do utwory „Bounty Hunter”, bo a) jest sztosem, b) mam cichą nadzieję, że jego tytuł to nerdowe oczko do Star Warsów. Łapcie go z klipem:
Macie takie momenty, że chcecie się po prostu położyć i odpłynąć, ale cisza niekoniecznie jest dobrym podkładem muzycznym dla tej podróży? Jest ktoś taki, kto zabierze was w krainę dźwięków tak stymulujących wyobraźnię, tak niejednoznacznie pięknych i trudnych zarazem, że ten problem macie już z głowy. Tomasz Mreńca ma na koncie dwa albumy i o ile wydany w 2017 „Land” nie pozostawiał złudzeń, że mamy do czynienia z kunsztem wysokiej klasy, o tyle zeszłoroczny „Peak” to już wyprawa na jego szczyty. Są takie narkotyki, które się bierze po to, żeby mózg produkował dla naszych źrenic konstelacje barw i kształtów, w zależności od fazy – przynoszących nam spokój lub ekstazę. Już nie musicie brać dragów, wystarczy odpalić tę płytę.