Moje imprezowe życie podzieliłbym na trzy etapy. Pierwszy to oczywiście przełom liceum i pierwsze lata studiów, kiedy częściej był grany melanż niż zajęcia. Druga fala nadeszła niespodziewanie w 2015, gdy uformowała się w stolicy niezła imprezowa ekipa, która udowodniła mi, że imprezować można nie tylko w weekend, ale w środę, czwartek, a nawet poniedziałek. Do tej pory nie mam pojęcia jak udało mi się wyjść z ówczesnego maratonu z życiem, ale czuwała chyba nade mną opatrzność w myśl „głupi ma zawsze szczęście”.
Potem przyszedł związek, nowa praca i jakiś rodzaj stabilizacji i wydawało mi się (mojemu chłopakowi – na jego nieszczęście – również), że etap „party hard” mam już za sobą. I tu niespodzianka, bo wystartował trzeci rozdział, ale dostosowany już do wieku i potrzeb, bo w końcu w tym roku ostatnie urodziny z dwójką z przodu. Wciąż lubię szlajać się po klubach i wycierać tyłkiem parkiet, ale coraz bardziej cenię sobie instytucje domówek i klasycznych posiadówek przy drineczku. W miniony weekend takowa odbyła się na moim kwadracie, a Lubelska zaproponowała, że wyposaży mnie i moich gości w obfity zapas ich smakowych alkoholi. Niech wyleje na mnie szota ten, kto chociaż raz odmówił alkoholu! Domówka ta posłuży mi za przykład do poradnikowej notki, po której lekturze będziecie znać odpowiedź na pytanie: „Jak zorganizować dobry melanż na chacie?”, a za przyjście na wasze imprezy ludzie oddadzą ciało, oddadzą nawet dusze. I r’n’b.
Udobruchanie sąsiadów. No, bez tego to nie ma zmiłuj. Przyjmuję, że większość z nas nie żyje w wygłuszonych apartamentowcach, a grube ściany w blokowiskach pozwalają nam usłyszeć dokładnie iloma łyżeczkami cukru sąsiad posłodził herbatę, więc głośna muza i imprezowe towarzystwo po magicznej 22:00 sprawiają, że mieszkańcy naszego piętra (i nie tylko) mimowolnie stają się uczestnikami wydarzenia. Najczęściej – ku swojej wściekłości. Jest na to sposób, który kiedyś podpowiedział mi kolega, a który od tamtej pory stosuję i mogę pochwalić się 100-procentową skutecznością. Sprawa jest prosta – na drzwiach klatki (albo swojego mieszkania, bo bachory potrafią wszystko opędzlować) wywieszamy kartkę z informacją o imprezie i dołączamy do niej słodki poczęstunek. Ja przed ostatnią domówką zamieściłem takie oto orędzie:
Dzisiejszy wieczór w lokalu nr 30 upłynie pod znakiem gorącej lubelskiej domówki z okazji piątej rocznicy przeprowadzki do Warszawy jego najemcy. W związku z powyższym, na klatce oraz w sąsiadujących mieszkaniach może być słyszalna muzyka oraz spontaniczne okrzyki bawiących się ludzi. Nie ukrywam, że do godzin nocnych… Żeby wynagrodzić Państwu ewentualny dyskomfort (chociaż nikt nie wynagradza mojego, gdy od 8 do 17 słyszę wiercenie z mieszkania obok, pozdrawiam sąsiadów spod 29), proponuję mały słodki poczęstunek.
Dziękuję za wyrozumiałość, Grabari
Stan na 18:00 – połowa łakoci zniknęła. Stan na 03:00 w nocy – ostre melo i zero pretensji. Cukier łagodzi obyczaje.
Okazja. Wiadomo, mówi się, że każda okazja do imprezy jest dobra, więc wystarczy ją znaleźć, a te, uwierzcie mi, dosłownie leżą na ulicy. Ja np. zorganizowałem domówkę by uczcić 5. rocznicę mojej przeprowadzki do Warszawy. Pamiętam ten dzień dokładnie – przyjechałem z Wrocławia nocnym pociągiem z wielką walizką, w której był mój cały życiowy dobytek, na koncie niewiele pieniędzy, ale w perspektywie nowa praca, wyzwania i „wychodzenie poza swoją strefę komfortu”. Okazało się, że muszę z niej wyjść wcześniej niż przypuszczałem, bo gdy tuż przed godziną 8:00 nad ranem zjawiłem się pod drzwiami Pańczykowej, który miał mnie przenocować przez dwa dni zanim będzie dostępne dla mnie miejsce w pokoju w docelowej stancji, czekała na mnie niespodzianka. Pukam, dzwonię, walę pięściami w drzwi, a ta nie otwiera. Okazało się, że zaimprezował na drugim końcu miasta, więc spędziłem na klatce dobrych pięć godzin i w końcu przygarnął mnie ktoś inny, bo Pańczyk tego dnia nie zamierzał kończyć imprezy. Potem było spanie na podłodze, telefon o tym, że pracy, za którą przyjechałem jednak nie będzie i różne inne dziwne historie. Ostatecznie, wciąż tu jestem, żyję, z Pańczykiem wciąż się przyjaźnimy, ale dla bezpieczeństwa nie proszę już o nocleg i zapraszam na imprezy do siebie. Podsumowując, było co świętować!
Ekipa. Do domu nie zaprasza się byle kogo, opcja oczywista. Warto postawić na najbliższe grono ziomków, przy którym a) czujemy się swobodnie b) mamy pewności, że nie zdewastują nam mieszkania. Chociaż i tutaj można się przejechać – z tego miejsca pozdrawiam Janka N., który rozbił mi warty 4.90 zł kieliszek z Ikei. Tak to jest zaufać człowiekowi… Często jest tak, że funkcjonujemy w kilku grupach, więc zdarza się, że spraszanie wszystkich i wielka integracja może być ryzykowna, ale ja jestem na maksa zwolennikiem takich rozwiązań! Skoro punktem wspólnym jest to, że każda z tych osób nas lubi to jest to już wystarczająca płaszczyzna do nawiązania relacji. Na mojej ostatniej domówce w okolicach 2 w nocy toczyły się już zażarte filozoficzne dyskusje o życiu i show-biznesie, podczas gdy inni oddawali się tańcom, plotkom i kłótniom o to, jaką piosenkę na YT puścić.
Alkohol. Nie oszukujmy się, nikt nie bawi się na trzeźwo, a odpowiednia dawka procentów w okolicznościach domowych to najbezpieczniejsza forma rozrywki. Jako osoba uzależniona od słodkich napojów, jestem zwolennikiem kolorowych alkoholi i dzięki Lubelskiej mogłem cieszyć swoje kubki smakowe ukochaną cytrynówką (z którą mamy niezłe wspomnienia z moją przyjaciółką Romańską, ale to były studenckie czasy, więc jak się możecie domyślać, nie są to historie do opowiadania przed 23:00) czy wiśniówką. Nie będę zgrywał z siebie wielkiej damy, kocham szoty, bo taką jestem osobą. Z uwagi na to, że nie wszyscy moi znajomi podzielają mój zapał do przechylania kielicha, postanowiłem zasięgnąć profesjonalnej opinii w internecie i przygotowałem trzy specjalne drinki według moich totalnie autorskich przepisów. W mojej wersji polewam setkami, ale możecie zmienić proporcje hihi. Powiem tak – smakowały, więc bierzcie i pijcie z tego wszyscy.
- STICKY & SWEET GRABARIA: Lubelska Porzeczkowa (100 ml) + sok bananowy (100 ml) + sok porzeczkowy (50 ml) + lód
- ORANDŻINA: Lubelska Pomarańczówka (100 ml) + woda gazowana (150 ml) + szczypta brązowego cukru + limonka + plaster pomarańczy do ozdoby
- MY BFF CHYRA (opcja dla hardkorów, ale pyszne!): Lubelska Cytrynówka – wymiennie z Grejpfrutówką – (100 ml) + woda gazowana (100 ml) + syrop z dzikiej róży (20 ml) + odrobina pieprzu na wewnętrznych krawędziach szklanki
Jedzenie. Ok, Lubelska nas napoiła, ale kto zapełnił żołądki czymś ciepłym? No właśnie, i tutaj wjeżdża na białym koniu mój chłopak, który jest znakomitym kucharzem i bardzo chciał się pochwalić swoim kulinarnym talentem przed naszymi gośćmi – przygotował więc małe pizzerki, które okazały się idealną zagrychą do szotów i słodkich drinków. Facet w kuchni – 100 punktów do seksowności.
Muzyka. Nie ma się co oszukiwać, na domówkach nie słucha się ani skandynawskich ambientów, ani też undergroundowego trapu z Jamajki. Na naszych imprezach rządzą sprawdzone przeboje sprzed lat, choć czasami upodobania moich gości zadziwiają nawet mnie. A jak już dobrze wiecie z jednej z poprzednich notek, mój gust muzyczny jest bardzo, mówiąc delikatnie, eklektyczny. I tak w sobotę leciała na zmianę Madonna, Maanam, Samantha Fox, w pewnym momencie wjechała też piosenka z czołówki „Matek, żonek i kochanek”. You just never know.
PS. Do zobrazowania tego podpunktu dałem zdjęcie wspominanego już wielokrotnie Pańczyka, bo to on włączył „Matki, żony i kochanki”, w dodatku odtwarzając w trakcie piosenki wyczytywanie nazwisk głównych bohaterek, tak jak ma to miejsce w oryginalnej czołówce. Nie nagrałem, żałuję, bo już byłoby hitem internetu. W nagrodę wypił samodzielnie prawie całą Lubelską Pomarańczówkę.
Gwiazda na imprezie. Praca w show-biznesie i bujanie się po domówkach u ludzi z branży wywołuje niesamowitą presję posiadania na domówce celebrytów. Nie jest łatwo ich skusić, ale są na to sposoby i widzicie, zachachmęciłem trochę i nagle na naszej imprezie objawiła się Madonna z flaszką w ręku. Cuda, cuda!
Relacja w social mediach. Dobrze, mamy więc super ekipę, pyszny alkohol i jedzenie i generalnie bawimy się świetnie, ale cóż znaczy świetna zabawa, gdy nie jest odnotowana w naszych socialach? NIC! Jeśli na waszym Fejsie albo Instagramie nie ma fot i stories z imprezy albo domówki, to przykro mi, ale mogłaby się równie dobrze w ogóle nie odbyć. Wrzucając zdjęcia do sieci pamiętajmy jednak o solidarności i skorzystajmy z błogosławieństw aplikacji beauty, żebyśmy nie tylko my wyglądali pięknie, ale nasi przyjaciele i znajomi również. Bo melanż to melanż, wiadomo, różnie bywa, czasami powieka opadnie, szminka się rozmaże etc. Dbajmy o to i wybierajmy najbardziej atrakcyjne ujęcia.
Dzień po. Życie nauczyło mnie, że najlepszą rehabilitacją jest tylko i wyłącznie woda z cytryną, np. 5 litrów po przebudzeniu. Pomaga! Plus oczywiście czipsy, hamburgery albo jakiś obrzydliwy fast food, który zamawiamy na obiad, bo nie mamy siły obrać ziemniaka. I człowiek jak nowy!
#ad
Wygląda to jak reklama Lubelskiej, a nie poradnik z cyklu „jak zrobić bibę na poziomie, aby ludzie się dobrze bawili a sąsiedzi nie biegali za nami z krzyżem i wodą święconą’.
szkoda, że lokowanie przesłania Ci całą pozostałą treść, no ale nic na to nie poradzę przecież 🙂