Reni Jusis o nowej płycie, uzależnieniu od social mediów i byciu mamą-artystką: Stawiam na improwizację!

3

Są tacy artyści, których zawodowy urlop boleśnie odczuwamy, bo świat nie oferuje nam żadnej alternatywy, ani nawet biedniejszego substytutu. Katujemy wtedy w nieskończoność ich dyskografię i z utęsknieniem czekamy na powrót. Rodzima scena muzyczna nigdy nie była mi specjalnie bliska, a tzw. „polska muzyka” kojarzyła mi się z ciepłymi, gitarowymi balladami. Piękna, momentami wzruszająca, ale nieoferująca wiele w chwilach, gdy już nie chcesz mieć doła, wręcz przeciwnie – chcesz się cieszyć, skakać i tańczyć. Taki muzyczny eskapizm, odkąd tylko pamiętam, zapewniała mi Reni Jusis, od zawsze idąca własnymi ścieżkami. W czasach, gdy cała Polska śpiewała przeboje Golec uOrkiestra, ona eksperymentowała z elektroniką i dawała nam namiastkę tego, co rozbrzmiewało w najlepszych klubach na całym świecie. Po projekcie „Iluzjon” w 2009 zniknęła na siedem lat i przez ten czas prawie nikt nie potrafił wypełnić dance’owej pustki. A już na pewno nie z taką fantazją i smakiem, jak Reni. Dwa lata temu powróciła szczęśliwie z „BANG!”, a dziś szykuje się do wydania kolejnej płyty, która ma być mariażem… tego dowiecie się po lekturze naszego wywiadu!
 

 
Z Reni spotkaliśmy się w dniu premiery jej najnowszego singla „Tyyyle miłości”, która jest pysznym przedsmakiem kolejnej płyty artystki. Premiera już we wrześniu, a my porozmawialiśmy sobie nie tylko o tym, czego możemy spodziewać się po nowym materiale, ale również o życiu w erze social mediów, przecieraniu elektronicznych szlaków w polskiej muzyce i wyzwaniach, jakie stoją przed mamą-piosenkarką. Gorąco zachęcam do lektury!
 
grabari.pl: Stresowała cię premiera nowego singla czy po tylu latach w branży podchodzisz już do tego „na zimno”?
 
Reni Jusis: Stres zawsze jest spory, trema również i myślę, że jeśli ktoś rodzi się z tak poważnym podejściem do tego co robi, jak ja, to te emocje nigdy nie opadają. Przy premierze „BANG!” też była podobna sytuacja, ale wtedy wydawałam płytę po dłuższej przerwie, więc można się było tego spodziewać. Wtedy też przyjęliśmy inną strategię promocyjną – od razu ukazała się cała płyta, a teraz pracujemy singlami z wyprzedzeniem . W wakacje powinny pojawić się dwa następne single, a na jesień kolejny, towarzyszący już premierze płyty. Pewnie byłabym spokojniejsza, gdyby moja publiczność mogła poznać te utwory w kontekście całego albumu, bo pokazywanie kliku utworów przed premierą płyty jest dla mnie czymś nowym, ale potraktujmy to jako zaostrzanie apetytu. (śmiech)
 
Premiera to też zderzenie z opiniami fanów.
 
Na pewno jestem ciekawa, jak fani zareagują na teledysk, w którym nie pojawiam się za dużo. Jest to historia pokazana oczami małego chłopca… Ale tak naprawdę to historia o mnie, bo moje doświadczenia z dzieciństwa posłużyły w dużej mierze jako inspiracja do napisania scenariusza. Po pierwsze, chciałam być astronautą. Nie wyszło! (śmiech) Po drugie, sztuka była od zawsze moim schronieniem i nie trzeba było mnie zaganiać do instrumentu. Do dzisiaj jest to świat, w którym czuję się bezpiecznie, w najtrudniejszych chwilach zawsze uciekałam w muzykę, tak jak bohater mojego teledysku zatraca się, malując gigantyczny mural. Chcemy poprzez swoją twórczość zwrócić na siebie uwagę, prowokując sytuacje, w których będzie można wreszcie podzielić się swoimi emocjami. Szukamy też mentora, który nas poprowadzi, obudzi w nas wiarę w siebie i nasze możliwości. I w taką właśnie postać wcielam się przez chwilę w klipie. Trochę czarodziejki, trochę dobrej wróżki, która odkrywa talent w chłopcu i zachęca go do rozwijania swojej pasji.
 
„Tyyyle miłości” doskonale wpisuje się w twój teledyskowy trend, bo zawsze stawiałaś na nieoczywiste rozwiązania. Tutaj też od początku wiedziałaś, że chcesz być na drugim planie?
 
Tak! Przede wszystkim, bardzo chciałam po raz pierwszy nakręcić fabułę. Mocno wkręciłam się w pisanie scenariuszy i napisałam ich naprawdę wiele, ale dopiero, gdy zaczęłam opowiadać historię oczami chłopca, poczułam, że to jest właściwy kierunek. W jednej z pierwszych wersji bohaterką miała być staruszka, bo to właśnie starsi ludzie byli jedną z głównych inspiracji do napisania tej piosenki. Przy okazji Piotr, gratuluję ci akcji z udziałem seniorów „Mali Bracia Ubogich”. Cieszę się ogromnie, że jest w młodych ludziach tyle empatii wobec starszych, bo ja z kolei miałam wrażenie, że są oni w w gruncie rzeczy pozostawieni sami sobie i mało kto interesuje się ich sytuacją, potrzebami. Taka empatia zwykle przychodzi z wiekiem, więc kiedy zobaczyłam, że w ten projekt angażują się tak młodzi ludzie, bardzo mnie to ucieszyło. Wracając do teledysku – potem w scenariuszu chciałam zbudować historię wokół młodego chłopaka mieszkającego na Pradze, którego nie rozpieszcza życie. Ostatecznie stanęło na perspektywie dziecka, bo chciałam też opowiedzieć o roli pasji w naszym życiu i o tym, jak ważne jest taką pasję znaleźć. Mam wrażenie, że cierpimy dziś na nadmiar możliwości, przez co często się gubimy, ciągnąc zbyt wiele srok za ogon, nie mogąc się skupić na jednej rzeczy i traktując wszystko powierzchownie. Mnie moja pasja nie tylko bardzo pomogła, a kilkukrotnie wręcz uratowała życie. Bo mimo tego, iż w naszym życiu pojawiają się różni ludzie i towarzyszą nam na różnych etapach – niektórzy krócej, inni dłużej – to koniec końców i tak zostajemy z tym wszystkim sami. Więc może nie warto czekać, aż ktoś dla nas coś zrobi, tylko poświęcić swój czas i energię na obdarowywanie innych, chociażby bliskością, uwagą, akceptacją?
 
Sama piosenka ma bardzo uniwersalne przesłanie i chyba można ją odnieść nie tylko do relacji między dwojgiem zakochanych ludzi?
 
Utwór powstał w dość nietypowych okolicznościach. Rok temu, tuż przed galą Fryderyków, na której zresztą zostaliśmy uhonorowani statuetką za „BANG!”, wylądowałam w szpitalu z zapaleniem wyrostka. Niby drobiazg, ale spędziłam tam trzy dni i widziałam mnóstwo starszych ludzi, których nikt nie odwiedzał, którzy czekali na jakiś cud i wypatrywali bliskich. To są takie momenty w życiu, kiedy masz w końcu czas na refleksję, moment wyciszenia. Wtedy właśnie powstała ta piosenka i to był pierwszy utwór na nową płytę, który w pewnym sensie narzucił ton reszcie materiału – dość sentymentalnego, a z drugiej strony bardzo tanecznego i osadzonego w brzmieniach lat 80-tych.
 
W klipie jest bardzo symboliczna scena z udziałem matki głównego bohatera…
 
…którą gra moja najlepsza przyjaciółka! Zagranie zimnej i skupionej na sobie postaci wiele ją kosztowało, bo jest najbardziej serdeczną i opiekuńczą mamą, jaką znam, ale czego się nie robi dla kumpeli z podstawówki… (śmiech)
 
No właśnie, bo matka w teledysku jest przyklejona do telefonu i tak sobie myślę, że oprócz takiego oczywistego wymiaru tej sceny, ta fascynacja technologią jest niezwykle ciekawa w twoim kontekście. Zanim powróciłaś dwa lata temu z „Bang!”, ostatnią płytę wydałaś w czasach, gdy social media dopiero raczkowały. Teraz mamy do czynienia z zupełnie inną rzeczywistością – od artystów oczekuje się, że będą na wyciągnięcie ręki, pokażą co jedli, gdzie byli i ten telefon będzie zawsze włączony. Jak ty się w tym odnajdujesz?
 
Mam z tego coraz większy fun. Nie mam w domu telewizora, nie słucham też radia, bo po prostu nie mam na to czasu. Tworzę swoje playlisty z muzyką, którą sama wybieram, co uważam za mega wolność z pozycji odbiorcy. Na Instagramie obserwuję ludzi, którzy nie tylko dostarczają mi rozrywki, ale i wiedzy o świecie, bo są to bardzo kreatywni ludzie, aktywni w swoich działaniach. Świat zmienił się przez media społecznościowe na każdej płaszczyźnie. Dzisiaj, gdy idę z dzieciakami na plac zabaw, widzę jak większość niań czy rodziców patrzy nie na dzieci, a na telefony. Pary przy stolikach to samo. Znamy przecież te memy i to się dzieje w życiu każdego z nas! Niektórzy moi znajomi potrafią prowadzić dyskusję i jednocześnie operować kciukiem. Kiedy proszę ich, aby odłożyli choć na chwilę telefon, nie rozumieją, że to może być dla mnie niekomfortowa sytuacja. Kciuk stał się już autonomiczną częścią naszego ciała. (śmiech) Masz rację, scena z mamą w klipie miała być metaforą tego, że tata jest nieobecny, a mama jest albo zapracowana, albo skupiona na sobie. I niestety, gdzie się nie rozejrzeć, dzieciaki są pozostawione sobie. Co robią? Też wchodzą do tego wirtualnego świata, bo tam się więcej dzieje. Relacje w sieci to też jest skomplikowana kwestia, bo one często okazują się fejkowe. Z kolei takich face-to-face jest mało. Mało też patrzymy sobie w oczy rozmawiając. Jak dla mnie, jest to bardzo istotna kwestia, bardzo za tym tęsknię podczas niektórych rozmów, właśnie za kontaktem wzrokowym. Ale cóż, zamiast narzekać, musimy się w tym jakoś odnaleźć, choć jest to trudne.
 
Masz jakiś patent na to, żeby nie przeholować z tym byciem cały czas online?
 
Coś w rodzaju BHP pracy z telefonem? (śmiech) Strasznie łatwo się w to wciągnąć i trudno opamiętać. Każdy z nas to zna – jazda windą, postój w korku, wizyta w toalecie… (śmiech) Zawsze jest dobry moment, żeby zajrzeć do telefonu i koniec końców, siedzimy w nim cały czas. Dla wielu osób jest to też forma pracy, bo dzięki temu są w kontakcie z pracodawcą, wymieniają mejle, każdy ma prawo go do ciebie wysłać, niezależnie od pory i trzeba na niego odpowiedzieć, nie ma już wymówki, że zostawiło się komputer w biurze… Jesteśmy w ciągłym kontakcie i to się nigdy nie kończy. I albo można się na to wypiąć, albo nie dać się temu zwariować i traktować jako dobrodziejstwo naszych czasów. Osobiście nie mam jakiegoś patentu. Staram się robić sobie przerwy. Na przykład zrobię coś rano, a potem wracam do telefonu wieczorem. Mega mnie korci, ale staram się być konsekwentna, bo patrzą na mnie moje dzieci i nie chciałabym, żebyśmy spędzali ten czas razem, ale jednak osobno.
 
Social media to również kontakt z fanami, a każdy z nich oczekuje od ciebie czegoś innego. Czytasz pewnie te komentarze i czy jeśli akurat tworzysz, to jesteś w stanie się odciąć, nie ulegać sugestiom?
 
Kontakt z fanami to dla mnie bardzo ważna sprawa, ale jestem autorką od A do Z tego, co robię i chyba zbyt poważnie to traktuję, żeby cokolwiek kalkulować i sugerować się opinią innych. Ważne jest dla mnie to, co mówi mój producent i małżonek. To są jedyne osoby, z którymi jestem w stanie EWENTUALNIE podyskutować na ten temat. (śmiech) Dlatego właśnie ten zawód jest fantastyczny, bo ostatecznie to ja podejmuję decyzje i to jest moja płyta. Daje to i satysfakcję, i poczucie ryzyka. Ale ja to lubię, bo od zawsze wychodzę z założenia, że jeśli jest ryzyko, jest zabawa.
 
W takim razie w którym momencie wpuszczasz kogoś do tego swojego hermetycznego świata twórcy? Na jakim etapie prac nad materiałem szukasz pierwszych opinii i feedbacku?
 
Szczerze? Szukanie opinii mogłoby zabić w nas ten pierwszy, najbardziej organiczny pomysł. To toksyczne i nie wpływa raczej dobrze na proces twórczy. Jeśli masz poczucie własnej wartości, nie mówię tu o przerośniętym ego, to jest w tobie potrzeba zaprezentowania światu swojej wizji, pomimo tego ryzyka, o którym wspominałam. Myślę, że dzisiaj jest ten dzień, w którym zderzę się z opiniami – dzień premiery. I wezmę to na klatę! Lubię po prostu pokazywać ludziom skończoną produkcję. Chociaż… zagraliśmy „Tyyyle miłości” kilka tygodni temu na OFF Camerze i pierwszy raz w życiu mój producent był tak poruszony. Publiczność śpiewała utwór, który po raz pierwszy słyszała!  To znaczy zaczęli śpiewać z nami od drugiego refrenu. To było tak piękne doznanie, że zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego w sumie nie gramy więcej kawałków z nowej płyty – moglibyśmy poczuć, jak sprawdzają się na koncertach. Wiele zespołów tak robi, ale my jeszcze tego nie próbowaliśmy. Może teraz to zmienimy?
 
Jeśli „Tyyyle miłości” jest dobrą wizytówką nowej płyty, to wyobrażam sobie, że jej brzmienie to taki mariaż „Bang!” i „Trans Misji”.
 
Pierwsza nasza myśl ze Stendkiem była taka, żeby zrobić jeszcze bardziej eksperymentalną płytę niż „Bang!”. Mega komercyjny plan, prawda? (śmiech) Potem pojechaliśmy w trasę i dynamika tych koncertów, energia i wszystkie te emocje kierowały nas w zupełnie inne strony. Na pewno wspólnym mianownikiem było brzmienie lat 80-tych, które jest jednym z moich ulubionych, a Stendek, mimo, że jest ode mnie młodszy, i tak jest w nim bardzo głęboko zakorzeniony. Później Maciek powiedział takie piękne zdanie, że on by marzył, żeby ta płyta była ukłonem w stronę „Trans Misji”, bo to jego ulubiony mój album. I to mnie bardzo wzruszyło, bo też mam do tego krążka ogromny sentyment. Natomiast mam poczucie, że nic dwa razy się nie zdarza, więc to nie będzie „Trans Misja 2″, ale w jakiś sposób na nowej płycie oddajemy jej hołd. Tym bardziej, że wciąż świetnie gra nam się numery z niej na koncertach.
 
Z tobą w ogóle jest bardzo ciekawa sytuacja, bo z jednej strony publiczność kojarzy cię z absolutnych hitów i to już niejako pozycjonuje cię jako artystkę komercyjną. Ale wystarczy posłuchać twoich albumów w całości i znajdziemy tam mnóstwo eksperymentalnych kawałków, wersji extended, dubów etc., które nigdy nie zdałyby radiowego testu. A po której stronie ty sama się widzisz?
 
Uwielbiam się bawić muzyką i na pewno to, co robię, jest bardzo eklektyczne. Ale od zawsze mam jeden problem – dla rozgłośni komercyjnych jestem zbyt alternatywna, a dla polskiego radia zbyt klubowa. Jest to jakiś paradoks mojej twórczości czy kariery. Okazuje się, że w naszym kraju mało jest miejsca dla electro popu. Jeśli już słyszę pop w radiach, to choćby tekstowo pozostawia wiele do życzenia i po wielu latach doszłam do wniosku, że nie każdy artysta musi pisać sam teksty, sama też robię to coraz rzadziej. Pogodziłam się z tym, że w przeciwieństwie do rozgłośni zagranicznych, gdzie jest miejsce dla szeregu rozmaitych gatunków, u nas jest bardzo wąski rynek i trzeba dotrzeć do ludzi inaczej. Moja publiczność jest bardzo świadoma i wymagająca, a jednocześnie ma czasami ochotę odpiąć wrotki i zatracić się ze mną w bardziej tanecznych dźwiękach, więc to na czym mi najbardziej zależy, to koncerty.
 
Zastanawiam się po prostu, na ile te hity widniejące na twoim koncie są ciężarem i wymuszają pogoń za tym, żeby im dorównać?
 
Nie znam artysty, który byłby CAŁY CZAS na topie. Absolutnie nie jesteś w stanie tego przewidzieć, czy ludzie to pokochają czy nie, to jest jeden wielki znak zapytania i splot różnych okoliczności. Pamiętam, że gdy wydaliśmy płytę „Elektrenika”, żadne radio nie chciało nas grać i wszędzie dostawaliśmy informację, że to co gramy, jest zbyt dziwne, że „nie wiadomo, gdzie jest raz” i tego typu uwagi. (śmiech) W telewizji chyba tylko MTV nas puszczało i tak naprawdę jedynym miejscem, gdzie nasze rytmy i brzmienia się od razu przyjęły, to były kluby LGBT. DJ-e grali moje kawałki, a tamtejsza publiczność chciała tańczyć przy housie. Jeden z nich zawiózł mojego winyla do Londynu i przekazał go Boy Gorgeowi, a on puszczał podobno na imprezach mój kawałek po polsku „Śniło mi się”. To były super czasy i takie małe elementy składały się na to, że choć w ogóle nie istniałam w mediach, wtedy nie było social mediów, to czułam wsparcie. Podczas trasy w zwykłych klubach ludzie nie wiedzieli za bardzo jak tańczyć do naszej muzyki! (śmiech) Nie wyglądało to za wesoło, a telefon raczej nie dzwonił. Dlatego kiedy nagrywałam kolejną płytę czyli „Trans Misję”, mój producent zapytał, czy nadal chcę grać muzę elektroniczną, bo sytuacja jest ciężka i raczej się z tego nie utrzymam. Powiedziałam, że absolutnie tak, bo to jest to, co kocham i zdania nie zmienię. W najśmielszych snach nie przypuszczaliśmy, że nasz następny singiel „Kiedyś cię znajdę” zagrają wszyscy, że ludzie będą się przy tym tak dobrze bawić i tańczyć, że będzie ten utwór grała każda taksówka i smażalnia ( śmiech) Ale do tego czasu musiało minąć kilka lat, a te wszystkie wcześniejsze występy po klubach były w moim przeświadczeniu niejako pracą u podstaw, która potem przyniosła efekty.
 
Czy w związku z tym czujesz się trochę matką polskiej elektroniki i muzyki tanecznej? Weźmy na przykład to zeszłoroczne rozdanie Fryderyków i Natalię Nykiel wręczającą ci statuetkę. Dla mnie to była dość symboliczna scena i jednocześnie dowód na to, że w tej zabawie elektroniką nie jesteś już sama.
 
Pamiętam taką zabawną sytuację, jak tylko ja, Smolik i Novika byliśmy kiedyś nominowani do Fryderyków w kategorii muzyka elektroniczna i klubowa, a była taka zasada, że żeby stworzyć tę kategorię, musi wydać płytę aż pięciu artystów w danym roku…  W związku z tym, czasami w ogóle nie ogłaszano naszej kategorii, bo była tylko nasza trójka. (śmiech) Teraz bardzo dużo się dzieje w tym gatunku i bardzo się z tego cieszę, natomiast nie czuję się żadną matką, może pionierką. Podejrzewam, że połowa z tych zespołów nie wie o moim istnieniu, gdyż jest zbyt młoda. Ale miło wspominam te czasy, kiedy muzyka klubowa raczkowała w naszym kraju i wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani każda kolejną produkcją w u nas, czy na świecie. Dziś, kiedy mamy tak dużo premier każdego dnia, rzadko spotykam się z tak wielkimi emocjami towarzyszącymi premierom płyt.
 
Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało, jak kolejne pytanie w stylu „Jak łączysz pracę z macierzyństwem?”, ale… Jak mocno zmienił się tryb, w którym tworzysz odkąd założyłaś rodzinę?
 
Nie ukrywam, że dla mnie osobiście jest to dosyć skomplikowane, bo trudno mi w wyznaczonych konkretnych godzinach komponować czy napisać tekst. Do tego potrzebuję jak najwięcej ciszy, samotności i czasu, bo jest to czasem żmudny proces, który potrafi się ciągnąć miesiącami. Z drugiej strony, bycie mamą jest dla mnie tak pięknym i wzruszającym doświadczeniem, że nie zamieniłabym tego na nic innego! Natomiast dla mnie jako artystki, jest to ciągłe wyzwanie, bo nie jestem też jakoś super poukładaną i zorganizowaną mamą, więc myślę, że ratuje mnie improwizacja.
 
Podejrzewam, że kiedyś, gdy tylko wpadłaś na jakiś pomysł, mogłaś go od razu zrealizować. Teraz pewnie ta droga do studia jest nieco bardziej kręta, więc jak sobie z tym radzisz? Nie wiem, dajmy na to, że wpadłaś na jakąś melodię, fragment tekstu i co robisz? Nagrywasz sobie to na telefon, zapisujesz?
 
Najczęściej jest to taka chwila, że jak coś się urodzi w głowie, to musisz to szybko rozwinąć. Wtedy po prostu się wyłączam i tracę poczucie czasu i rzeczywistości. To się dzieje rzadko, ale jak już złapiesz tę chwilę i flow, to nie można odpuścić. Podobnie mają dzieci, które np. bawiąc się i przesypując coś, kompletnie się wyłączają. I one to robią dla samej radości robienia, nie ma w tym większej filozofii czy kalkulowania po co. Mi tę radość daje granie na instrumencie, śpiewanie, pisanie kawałków…Wtedy się wyłączam, a po kilku godzinach ktoś mnie stuka w ramię i pyta „mamooooo, a co z obiadem?” (śmiech)
 
Przez te kilka lat, gdy miałaś przerwę, zmienił się też show-biznes. Kiedyś często pojawiałaś się na salonach, byłaś częścią towarzyskiej machiny. A teraz gdzie w tej branży jest Reni Jusis?
 
Jestem w Trójmieście. Patrzę na to wszystko z perspektywy Bałtyku i myślę, że w pewnym momencie musiałam odpuścić. Nie mam super predyspozycji, żeby cały czas błyszczeć. Potrzebuję normalności, oddechu. To jest bardzo stresujące być non stop na widoku i widelcu. Trzeba być w tym wszystkim bardzo asertywnym. Ja nie umiałam i moim sposobem na to była ucieczka.
 
Z tej perspektywy Bałtyku dotykają cię jeszcze publikacje na twój temat i grzebanie w życiu prywatnym? Mam wrażenie, że tak minimum raz do roku ktoś sobie przypomni, że jest takie małżeństwo z długim stażem, to może coś napiszmy, niech się zadzieje.
 
Jeśli to jest jakaś radosna twórczość, to zupełnie mnie to nie rusza. Gorzej, gdy dotyka to bardziej wrażliwych kwestii. Kiedyś pojechaliśmy z Tomkiem w długą podróż do Azji i dokładnie w dzień naszego wyjazdu, gdy siedzieliśmy już w samolocie i nasi rodzice nie mieli z nami kontaktu, ukazał się artykuł, że się rozstaliśmy. W takich momentach to dotyka nie tylko ciebie albo i twoją rodzinę, ale nigdy tego nie komentujemy i nie prostujemy. Dzwonimy tylko do naszych najbliższych, żeby ich uspokoić i tyle. Wymyślanie takich historii nie jest etyczne, ja rozumiem, że na tym polega czyjaś praca, ale bardzo mu jej współczuję. Cieszy mnie tylko to, że tego typu gazety nie interesują się nami zbyt często i piszą o nas tylko w szczycie sezonu ogórkowego. (śmiech)
 
Zaczęliśmy od muzy i muzą zakończmy. Czy miłość będzie tematem przewodnim na nowej płycie? To jest chyba najmocniej eksplorowany wątek w twojej twórczości.
 
„Bang!” był wreszcie odpoczynkiem od spraw damsko-męskich, chociaż np. „Kęs” nadal ten wątek kontynuował. Na nowej płycie będzie więcej o emocjach, relacjach, ale chyba dla mnie najważniejszym tekstem na płycie jest wiersz Stanisława Barańczaka, który zgodził się do naszej muzyki przeczytać Jakub Gierszał. Jest to tekst, którym się zachwyciłam od pierwszego przeczytania! Jechaliśmy na koncert do Poznania busem, który nie miał odtwarzacza mp3 i mój producent Stendek załamany, że nie będzie muzyki przez tyle godzin, zaproponował, że sam coś skomponuje. Całą drogę jechaliśmy z transowym bitem, który zrobił i gdy wysiedliśmy w końcu w Poznaniu, naszym oczom ukazał się mural, na którym był namalowany przepiękny wiersz Barańczaka. Powiedziałam: „Stendek, mamy tekst do tego kawałka, nagrywamy to!”. Poszliśmy do hotelu i przeczytałam ten wiersz. Jego tytuł brzmi „Jeśli porcelana to wyłącznie taka”. Barańczak napisał go na emigracji, prawdopodobnie dotyczy jego tęsknoty za krajem, ale jeśli przeczytasz go dzisiaj, ten wiersz może być równie dobrze postrzegany jako manifest minimalistów czy strofy zaczerpnięte z filozofii buddyjskiej. Ten wiersz stał się w pewnym sensie moim życiowym credo i był dla mnie niezwykle inspirujący muzycznie i życiowo i będzie zamykał nową płytę.
 

 

 

3 KOMENTARZE

  1. Dobry wywiad! Reni to fajna babka. Widac, ze twardo stapa po Ziemi i wie co jest najwazniejsze. Szkoda, ze jest tak niedoceniona artystka. „Elektrenika” i „Trans Misja” to swietne plyty, niczym nie ustepujace zagranicznym produkcjom, ktore mimo uplywu czasu wciaz brzmia swiezo. A „Bang” to juz w ogole kosmos jakis. Nowa plyta mysle, ze tez nie zawiedzie 🙂

  2. Piękny wywiad, ale okropnie napompowany i sztuczny wstęp, który zniechęca do przeczytania reszty. Nie rozumiem okreslenia: tzw „polska muzyka”. Jeśli nie fascynuje ona autora, to niech też nie pisze farmazonów pokroju „gdy cała Polska śpiewała przeboje Golec uOrkiestra”, bo z mojego najbliższego grona nikt ich przebojów nie śpiewał i nie lubił.
    Podobnie nie uważam by „Iluzjon” Reni był płytą dance’ową, po wydaniu którego na owej dance’owej scenie zapanowało jakieś spustoszenie.
    Grunt, że wypowiedzi Reni niezwykle interesujące i pobudzające apetyt na premierę nowej płyty.

    • ale to nie chodzi o Twoje subiektywne odczucie, tylko o statystyki i twarde liczby – golec uorkiestra sprzedali pierdyliard płyt i określenie, że „ich przeboje śpiewała cała polska” nie jest nadużyciem 😉 a na fajne dance’owe i komercyjne płyty po „Magnesie” trzeba było poczekać jakieś 5 lat, więc…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here