Jest już niemal regułą, że gdy tylko zaczynam planować swój pierwszy wymarzony urlop, podczas którego opalam na mahoń pośladki w Grecji albo upijam się do nieprzytomności na Ibizie, życie postanawia zweryfikować moje plany i przypomnieć mi, że mam dożywotni zakaz opuszczania kraju na więcej niż 3 dni oraz po prostu mnie nie stać, bo wszystkie zarobione pieniądze wydaję na jedzenie. W tym roku zapowiada się podobnie. Świadomy tego zagrożenia, wybrałem się z moim lubym na weekend do Amsterdamu. Oficjalnym powodem krótkiej wycieczki był występ Amy Schumer, ale o tym na sam koniec.
W stolicy Holandii byłem do tej pory tylko raz, w grudniu zeszłego roku. Moja wizyta trwała równo 30 godzin, ale zdążyłem wówczas zobaczyć na żywo dwa razy koncert Madonny i odwiedzić cztery razy McDonald’s. Tym razem plan był nieco ambitniejszy, choć czasu stosunkowo niewiele. Pierwsza refleksja po kilku godzinach w centrum miasta była następująca: rządzą tutaj rowerzyści. Co tam światła, ścieżki czy jakieś zakazy – dla własnego dobra lepiej nie wchodzić im w drogę, bo jeżdżą jak pojebani. Filozofię rowerzystów podsumowuje najlepiej pewna miła pani, która rozpędzona mijała tłum turystów przy domu Anny Frank. Cisnęła jak perszing, krzycząc tylko no brakes, no brakes! No, Holendrzy naprawdę nie mają hamulców.
Na naszym szlaku nie mogło zabraknąć gejowskiej dzielnicy przy Reguliersdwarsstraat, co Google podpowiada mi, że można tłumaczyć luźno jako poprzeczna ulica głównego nurtu??? Zostawię was z tą lingwistyczną zagwozdką, ale ciężko się nie zgodzić, bo homoseksualista w Amsterdamie ściele się gęsto. Przy uliczce prowadzącej do tęczowej dzielnicy mijaliśmy pana, który wymiotował i pomyślałem sobie, że to pewnie Polak zobaczył całujących się pedałów i go lekko przeczyściło, ale to chyba tylko jakaś trefna chińszczyzna. A to dlatego, że w krainie rozpasania takie widoki na nikim nie robią wrażenia. Początkowo można z tej swobody wręcz oszaleć. Człowiek chce chwycić swojego typa za rękę, biec z nim wąskimi uliczkami, śpiewać na głos „Born to make you happy” Britney Spears i czesać sobie nawzajem włosy na ławce w parku. Czyli generalnie robić wszystko, czego nie wolno w ojczyźnie. Mój facet nie podzielał niestety mojego entuzjazmu i stosował wobec mojej ręki regułę używaną przy kanapce, która spadnie na podłogę, czyli kontakt powyżej 5 sekund nie wchodził w grę. Dobre i to! Sama gejowska dzielnia cieszyła się w piątkowy wieczór sporym zainteresowaniem, choć próżno było tam szukać kolesi w skórach czy uprzężach, zero dewiacji, seksu ze zwierzętami na chodniku czy innych bezeceństw, które zdaniem skrajnej prawicy zawitają do Warszawy w momencie wprowadzenia związków partnerskich.
Kolejny (nocny) punkt podróży to słynna dzielnica Czerwonych Latarni, która, ku mojemu ogromnemu wręcz zdziwieniu, była oblegana przez około 5 milionów osób. Muszę przyznać, że miejsce ma swój klimat. Dziewczyny prężą się w witrynach, mają też swój kodeks honorowy – bieliznę (albo skrawki materiału imitujące majtki) ściągają dopiero, gdy klient pomacha banknotem, a robienie zdjęć jest surowo zabronione. Ja, trochę dzikuska, coś tam próbowałem sfocić, ale tylko raz. Skończyło się na głośnym okrzyku CLOSE YOUR FUCKING CAMERA, BITCH! Do listy osiągnięć mogę więc dopisać, że nakrzyczała na mnie kurwa, choć coś mi świta, że kiedyś już mnie to spotkało w Glamie, ale mogę się mylić. Mimo tak efektownego skarcenia, odważyłem się podjąć drugą próbę, bo moje serce skradła ślicznotka, która zrobiła sobie przerwę na sprawdzenie fejsa. Nie samą pracą człowiek żyje! Tym razem się udało.
Po takich przeżyciach uznaliśmy, że czas na bliższe spotkanie, ale z kulturą i sztuką. Nie jestem fanem dużych muzeów, bo lubię się wczuć i złapać fazę młodego kustosza, a czując oddech azjatyckich turystów z fikuśnymi aparacikami nie jest to najłatwiejsze. Ani tanie, bo bilecik do muzeum to wydatek rzędu kilkunastu/kilkudziesięciu euro. Warto jednak zrobić wyjątek, a nasz wybór padł na Moco Museum, gdzie trwa wystawa wybranych prac Andy’ego Warhola i Banksy’ego. Jestem fanem obu panów, więc byłem w raju i nawet kilka ulubionych „eksponatów” sfotografowałem, w razie gdyby nikt z was ich nigdy nie widział he he. Jedyne, co mnie kłuło w oczy, a w zasadzie uszy, to muzyka, którą gościom wystawy zafundowali jej twórcy. Warhol to dla mnie raczej Club 54 albo chociaż sprośne 80’s, tymczasem można było usłyszeć jakieś pierdzenie rodem ze składanki typu Cafe Jazz Sensation. No tak klimatu się nie robi. Nie zmienia to faktu, że polecam gorąco, bo można wyjść z koszem inspiracji, bo, jak głosi okładka jednej z książek, która wpadła mi w oko, to make a great art you have to steal from others. Czy coś takiego, Lady Gaga ma na pewno w zakładce „Ulubione”.
Kolejną kwestią, którą chciałem podjąć, jest marihuana, ale jestem trochę rozdarty. Agnieszka Szulim przypadkiem przyznała się do palenia ziółka kilka lat temu i wyleciała przez to z TVP, ale za to zatrudnili ją w TVN. Hmmmm. No więc tak: trawę w Amsterdamie czuć na każdym rogu i można się upalić tylko spacerując. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że dzieci rodzą się tutaj z jointem w ustach. Zważywszy na poziom agresji, zioła raczej na pewno nie palą rowerzyści – oni zdecydowanie walą koks i to na potęgę. Dostępność marihuany tłumaczyłaby też błogi nastrój mieszkańców. W końcu czy może być coś piękniejszego niż zjaranie sobie blanta w ogródku w sobotni wieczór? NIE WIEM, BO NIGDY NIE PALIŁEM MARIHUNANY, NA CO TO KOMU?!
Dobra, jeśli byliście wytrwali, to dobrnęliśmy do finału czyli występu Amy Schumer. Kocham ją całym sercem, a regularne posikiwanie przy jej skeczach wzbudziłoby spore podejrzenia, że z moim pęcherzem jest coś nie tak. Za bilet na stand up Amy zapłaciłem prawie 90 ojro i miałem spore obawy. Czy na pewno mnie rozbawi z nowym zestawem żartów? Czy mieszcząca ponad 5 tysięcy ludzi arena Heineken Music Hall to odpowiednie miejsce na takie rozrywki? Czy wszystko będę dokładnie słyszał, a może ci holenderscy narkomani wszystko przekrzyczą swoim zielonym śmiechem? Na szczęście, czarny scenariusz się nie sprawdził i, spoiler, było fantastycznie. Występ gwiazdy wieczoru poprzedził mini-koncert miejscowej kapeli z trąbką, a także kolegów Schumer z ekipy Comedy Central. Rozgrzewka zacna, choć i tak wszyscy czekali na danie główne. Amy to kawał baby, miliony na koncie szczęśliwie nie idą na trenerów fitness, a bardziej na karnet w KFC i dobrze. Dość terroru chudych ździr!!! Gwiazda wyszła na scenę przygotowana, bo dobrą 1/3 jej stand-upu wypełniły żarty nawiązujące do Amsterdamu i jego mieszkańców, a to przecież idealny sposób na ustawienie sobie publiczności już do samego końca. Nie będę tu przytaczał konkretnych skeczy, ale uśmiałem się jak głupi, bo paleta anegdotek o seksie, aborcji czy Żydach to po prostu miód na moje serce, oczy i uszy. Występ Amy trwał ponad godzinę i pod koniec była już tak rozluźniona, że pozwoliła nawet robić sobie zdjęcia, co wcześniej było mocno zabronione. Podobnie zresztą jak rozmawianie przez telefon, sms-owanie, twettowanie i tym podobne, choć organizatorzy zapomnieli chyba o łapaniu Pokemonów. Panowie z ochrony mocno egzekwowali przepisy i jeśli tylko komuś zapalił się telefon, chwilę później mogła zapłonąć ich wyproszona z sali dupa. Szanuję to, choć ręka mnie świerzbiła jak sam skurwesyn.
W trakcie wycieczki pstrykałem fotki, niektóre z nich oklepane, przy innych mocno siliłem się na oryginalność, więc liczę, że to docenicie. Zdjęcie znudzonej dziwki siedzącej na fejsie zgłoszę chyba do tegorocznej edycji Viva! Photo Awards, bo jeśli to nie jest prawdziwe życie, to ja już nie wiem. Te zien! 😉
Super artykul. Az mam ochote odwiedzic Amsterdam! @michael.mlvz
bardzo się cieszę! Amsterdam polecam, ale na dłużej niż 2 dni zdecydowanie 🙂
Kartka w kaczkach najlepsza!
BTW, o co chodzi z kaczkami??
nie wiem, to chyba jakaś ćpuńska faza, bo cały sklep był z gumowymi kaczkami!!!
Uwielbiam twój sposób pisania! Pękam ze śmiechu czytając twoje wpisy. Z niecierpliwieniem czekam na kolejne 😀
PS MASZ SNAPA?
dziękuję :))) mam snapa: grabari – ale rzadko tam coś dodaję, nie mam czasu za bardzo, żeby ogarniać wszystkie social media, skupiam się na fejsie i insta 😀 pozdrawiam!
<3
Ten styl pisania!
mua! :*
Chciałabym być na miejscu Twojego lubego ?
no nie wiem, jestem słabym kompanem w podróży – cały czas narzekam 😀
love u !
love u more!
1 – super tekst, uwielbiam Cię czytać 😉
2 – jesteś bardzo przystojnym mężczyzną(i tu się zgadza albo ładny to albo zajęty albo… ) 🙂
3 – zdjęcie tej dziewczynki w szpilkach jedno z najlepszych 🙂 zastanawiam się w co w takim razie była ubrana jej matka?! 😮
Pozdrawiam gorąco 😉
dziękuję haha 😀 matki nie było, dlatego takie szpile!
Nie chcę być czepialski, ale ,,do zobaczenia” to po niderlandzku ,, tot ziens” – ,,te zien’’dosłownie znaczy to samo, ale jest używane w zupełnie innym kontekście np.że dany eksponat, jest teraz możliwy do zobaczenia 😉