To nie będzie kolejna recenzja filmu „Kobiety Mafii”, ani analityczne roztrząsanie kwestii pt. „Dlaczego Polacy tak chętnie chodzą na filmy Vegi?”. Kinoman ze mnie średni, wbrew tytułowi tego działu krytykiem nie jestem, choć jak każdy szanujący się Polak mam zdanie i ekspercką opinię na niemal każdy temat. „Botoks” na tyle obrzydziły mi recenzje i komentarze w sieci, że do kina ostatecznie się nie wybrałem, ale przy „Kobietach Mafii” czułem już taką powinność, bo jestem arcyciekawy starcia tej produkcji z nowym „Pitbullem”. A sprawiedliwie będzie jeśli obejrzę oba, choć gangsterskie filmy akcji nie zajmują szczególnego miejsca w moim pedalskim serduszku, to jednak chcę brać udział w ogólnopolskiej debacie i kłócić się z obcymi ludźmi na Facebooku, która produkcja jest lepsza. Po to żyję.
Na przestrzeni ostatniego roku Vega zmuszony był nieco przewietrzyć zwyczajowy skład aktorski, którym obsadza każdy swój film, choć można trochę żałować, że oprócz Mai Ostaszewskiej nie rozstał się z nim jeszcze np. Tomek Oświeciński. Próby zrobienia z niego aktora na początku były dość wzruszające, momentami zabawne, teraz po prostu blokują prawdziwych zawodowców. Na rozwodzie Vegi i Ostaszewskiej najbardziej skorzystała Kasia Warnke, która od dwóch lat próbuje przebić się w kinowym mainstreamie i w końcu ma szanse zaprezentować swój talent szerszej publiczności. Mnie się ta jej determinacja w zdobywaniu popularności podoba, może dlatego, że nigdy tego nie ukrywała i otwarcie przyznawała w wywiadach, że dość instrumentalnie traktują swój związek (a potem małżeństwo) z Piotrem Stramowskim w kontekście promowania się w mediach. Można to różnie oceniać, ale fakty mówią same za siebie – Warnke z fantastycznej aktorki teatralnej, grającej u największych polskich reżyserów, ale w kinie czy telewizji zaliczającej raczej skromne ogony i epizody, najpierw weszła do celebryckiej ekstraklasy, a teraz, po ściankach i quasi-erotycznych sesjach z mężem, przyszła kolej na poszerzanie aktorskiego emploi. Okej, ktoś może powiedzieć, że transfer ze sztuk m.in. Warlikowskiego do filmów Vegi to niekoniecznie awans w sensie stricte artystycznym, ale w teatrze myślę Kaśka wykazała się już wystarczająco i widocznie zapragnęła czegoś więcej w bardziej komercyjnym wymiarze. Taki kaprys, no generalnie chuj nam do tego, gdyż w moim skromnym mniemaniu to ryzyko się opłaciło. I to zarówno Warnke, jak i nam, widzom, bo dostaliśmy nową twarz z potencjałem, który powinien pozwolić jej zagościć na szklanym ekranie na dłużej niż tylko przy okazji kolejnych vegańskich* epopei.
W „Kobietach Mafii” postać Spuchniętej Anki, w którą wciela się w Warnke, jest obok Agnieszki Dygant i jej mafijnej niani, najjaśniejszym punktem produkcji. Vega lubi klisze, więc można czepiać się, że bohaterka Kaśki jest trochę kalką Olki z „Pitbulla” i zastąpienie Ostaszewskiej jest aż nazbyt literalne, ale to wszystko nie ma absolutnie żadnego wpływu na to, że Warnke miała szansę zaprezentować cały wachlarz swoich możliwości i zrobiła to jak prawdziwa żyleta. Po trailerze bałem się, że Spuchnięta Anka będzie tylko kwiatkiem do kożuszka i płaskim generatorem śmiechu wśród publiczności, ale na szczęście okazało się, że ma do zaoferowania dużo więcej i jej postać na przestrzeni dwóch godzin prezentuje całe spektrum emocji. Choć wiadomo, że prawdziwym magnesem na widza są te wszystkie wystrzeliwane jak z kałacha kurwy, drogie futra i inne przymioty bogatej blachary-histeryczki. Salwy śmiechu nie pozostawiają wątpliwości – Warnke po tej roli ma widzów w kieszeni.
Na samym wstępie zaznaczyłem, że nie chcę recenzować samego filmu, ale nie byłabym sobą, gdybym była inna, więc jednak trochę to zrobię. „Kobiety Mafii” to zręcznie zrealizowana produkcja, w której Vega serwuje fanom swoich filmów dokładnie to czego ci od niego oczekują – historii, której strzępki kojarzymy gdzieś z miejskich legend o mafii i gangsterach, sporo krwi i efektownych wybuchów, ujęć z drona, wulgaryzmów w liczbie trzech na sekundę i tak dalej, i tak dalej. Czy jest się do czego przyczepić? Oczywiście. Czy wciąż jesteśmy na tyle ciekawi, że i tak pójdziemy do kina? No raczej. Słuchajcie, jest jakaś równowaga w przyrodzie, bo z jednej strony mamy swoje rodzime blockbustery, na które biadolą krytycy, a z drugiej Małgośka Szumowska robi furorę na Berlinale, a „Twój Vincent” powalczy za chwilę o Oscara. Czyli wszyscy zadowoleni i heja, więc przekażmy sobie znak, pokoju znak.
PS. Właśnie, a propos znaku pokoju. Media mocno pompują konflikt Vega – Emil Stępień, rywalizację ich filmów, a w kinie przed „Kobietami Mafii” śmiga na legalu trailer „Pitbulla”. Dystrybutorem obu produkcji jest Kino Świat, zgadnijcie czy to ich jakoś specjalnie martwi? Cytując klasyka, sądzę, że wątpię 😉
* termin ten jest autorstwa mojego serdecznego kolegi z WP, Łukasza Knapa, więc Łukaszu – winszuję i zapożyczam!