Rok temu przez Hollywood przetoczyła się prawdziwa nawałnica, która zmiotła po drodze kilka prominentnych nazwisk ze świata filmu. Mowa oczywiście o #metoo, kładącej kres molestowaniu i nadużyciom seksualnym w branży, dla której do tej pory była to smutna codzienność. Wśród poturbowanych znalazł się, raczej mało niespodziewanie, Kevin Spacey, o którego słabości do młodszych facetów plotkowano od dawna. I nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie fakt, że Kevin zapomniał o dwóch rzeczach. Młody facet może być ZA MŁODY. Młody facet może nie chcieć, żebyś łapał go za jajka. Mam wrażenie, że jest to lekcja, którą powinni przerobić też stali bywalcy Glamu, ale to temat na inną rozmowę. Wróćmy do Kevina – być może nie podzieliłby on losu swoich innych zboczonych kolegów, gdyby nie fakt, że alarmujące doniesienia skłoniły pracujące z nim domy produkcyjne do własnych śledztw. A te wykazały, że nasz mały perwer nie mógł się powstrzymać od nagabywania nawet podczas przerw między kolejnymi ujęciami na planie zdjęciowym. I tak w ciągu kilku dni runęła legenda, a wraz z nią, kilka kasowych produkcji. Wśród nich kultowy serial „House of Cards”, którego Spacey był gwiazdą i prawdziwą opoką. Co więcej, trwała właśnie produkcja szóstego sezonu – zdjęcia szybko zawieszono, a plotki o anulowaniu całego projektu przybierały na sile.
Fani serii pogrążyli się w żałobie, ale kilka tygodni później Netflix ogłosił, że szósta odsłona „House of Cards” jednak powstanie, choć już bez Kevina na pokładzie. Internet podzielił się na dwa obozy. Pierwszy, złożony z mało empatycznych fanów gwiazdora, nie dopuszczał myśli, że serial ma rację bytu bez jego głównego bohatera. Drugi, może bez przesadnego entuzjazmu, ale wierzył, że Robin Wright, serialowa żona Spacey’ego, będzie w stanie poprowadzić ten statek samodzielnie równie brawurowo. W końcu i tak pod koniec sezonu numer pięć jej bohaterka zapowiedziała proroczo do kamery „Now it’s my turn”, więc teoretycznie wszystko mogło toczyć się dalej zgodnie z planem. Po miesiącach spekulacji i kilku krótkich teaserów, szósty sezon „HoC” już 2 listopada wyląduje na Netflix, a ja miałem okazję zobaczyć przedpremierowo w miniony weekend aż 5 z 8 odcinków.
Nie mogę (i nie chcę!) zdradzać wam zbyt wielu szczegółów, ale postaram się odpowiedzieć na kilka pytań, które fani serii stawiali przed premierą jej finałowej odsłony. Po pierwsze – czy „House of Cards” bez Franka Underwooda ma w ogóle sens? TAK! Nie będę ukrywał, też miałem swoje obawy. Spacey był w tej roli bez cienia przesady genialny, to na nim zaczynało i kończyło się absolutnie wszystko, a bezpośredni i regularny kontakt z widzem zbudował swego rodzaju pomost, bez którego oglądanie produkcji wydawało się kompletnie bezcelowe. Na szczęście, duch Franka wciąż jest obecny i to nie spoiler – Underwood nie straszy swojej małżonki, nie zobaczymy żadnych retrospekcji. Claire będzie musiała się zmierzyć z konsekwencjami jego wyborów i stawić czoła całemu syfowi, który po sobie zostawił. Częste wtręty i przypominanie o nim sprawia, że przez chwilę miałem nawet wrażenie, że może Netflix zrobi nam niespodziankę i za chwilę Spacey naprawdę pojawi się na ekranie. Tak się oczywiście nie dzieje i choć przez pierwsze dwa odcinki nawiązywanie do Franka może wydawać się nieco siermiężne, w kolejnych już wszystko nabiera sensu, a te reminiscencje rozpływają się do tego stopnia, że Claire może w końcu kompletnie się usamodzielnić. Po drugie – jak w roli liderki sprawdza się Robin Wright i czy Claire jest wystarczająco interesująca, aby pociągnąć cały serial? TAK! Claire w roli prezydentki wydaje się naturalnym następstwem poprzednich sezonów, przecież każdy z nas czuł, jeszcze na długo przed aferą z Kevinem, że to się w końcu wydarzy. Ona też to wiedziała, więc szósta seria zaczyna się jej słodkim tryumfem i satysfakcją, że stary w końcu wyciągnął nogi. Robin Wright przejęła również pierwszoosobową narrację i rozmowę z widzem. Wiadomo – na tle genialnego Spaceyego nie wypada jakoś imponująco, ale wynika to głównie z konstrukcji jej bohaterki, która jest chłodna, zdystansowana i raczej mało skora do sarkazmu. Ma przecież ważniejsze sprawy na głowie – stanęła na czele najpotężniejszego kraju na świecie. Niestety, jedyną osobą, która cieszy się z tego, że Claire Underwood została prezydentką jest… Claire Underwood. Okazuje się bowiem, że pierwsza kobieta na tym stanowisku nie przynosi nikomu ulgi, wręcz przeciwnie – może być równie okrutna i bezwględna, co jej mąż-potwór. I tu dopiero zaczyna się prawdziwa zabawa…
Przed premierą bałem się trochę, że producenci wykorzystają ruch #metoo do wtłoczenia mocno feministycznych wątków, odwracając się plecami do tego, co wszyscy pokochali w „House of Cards” czyli najmroczniejszych zakamarków ludzkiej natury – niezależnie od płci. Szczęśliwie, nikt nie wpadł na taki pomysł i owszem, w nowym sezonie mamy do czynienia z feminizmem, ale rodem z koszmarów sennych każdego szanującego się szowinisty. Claire jest suką ponad sukami, a w grze o stołek nie cofnie się przed niczym, co momentami zmusza scenarzystów do kilku fabularnych fikołków, ale nieporównywalnych do tego, co mieliśmy okazję widzieć choćby w sezonie numer 5, gdzie momentami robiło się groteskowo – że tylko pozwolę sobie przypomnieć scenę, w której Frank spycha ze schodów Sekretarz Stanu. Tutaj oszczędzono nam takich zakalców, co przyjąłem z nieukrywaną ulgą. Akcja jest wartka i trzymająca w napięciu, zastosowano też kilka, wręcz klasycznych dla serii trików i mimo zmiany gospodarza, czujemy się jak w domu.
Szósty sezon „House of Cards” to pozycja obowiązkowa dla fanów serialu, ale nie tylko – może też być doskonałym katalizatorem dla osób, które nie miały jeszcze w ogóle okazji zetknąć się z tą produkcją i chcą teraz nadrobić swoje zaległości. Przede mną jeszcze trzy odcinki, więc nie wiem, jaką klamrą twórcy zamierzają spiąć całość, ale Robin Wright zapewniła w jednym z wywiadów, że zakończenie będzie na maksa szokujące… Odważne słowa w dzisiejszych czasach, ale trzymam za słowo i widzimy się 2 listopada przed ekranami laptopów!